piątek, 14 marca 2008

Peru, Cusco, Machu Picchu,

Cusco. Bus wyladowal w Cusco o 3.00. Bynajmniej nie jest to godzina nieodpowiednia jak na to miasto... Rynek pelen rozbawionych Angoli. Jakbym byl w Krakowie a nie w Peru... I wlasnie tak tu jest... Indianskie kolorowe ulice, ludzie handlujacy wszystkim i wszedzie, staruszki sprzedajace kukurydze, pucybuci na kazdym rogu i dzieci w kolorowych strojach przygotowane do zrobienia zdjecia lub sprzedajace co popadnie i stare indianki z lamami (zdjecie 1 sol, jak misie z goralem na Kropowkach) i normalny cykl zycia duzego miasta (350tys), samochody, riksze, traffico etc . No ale to cena bycia w najpopularniejszym miejscu w Peru... W tlumie miejscowych lawiruje drugi, internacjonalny tlum mlodziezy uczacej sie tu hiszpanskiego (najpopularniejsze miejsce w Peru), backpackersow i tych chcacych sie wyszalec (disco, pisco, latam nisko)... I wszelkiej masci emerytow jezdzacych po miescie ze zorganizowanymi turami... Generalnie delikatnie cepeliadowo... Z drugiej strony wystarczy odejsc od glownego Plaza de Armas z hiszpanskimi kruzgankami 0 kilka przecznic i przysiasc w ktorejs z tanich jadlodajni (pieczona swinka morska v lama z kasza i kukurydza za 2 USD) i juz wsiakasz powoli w miejscowy realny rytm... Lubie tu, czesto nie mogac wejsc w hiszpanskojezyczny swiat fonii, przestawic sie na wizje i chlonac wzrokiem kazda przechodzaca osobe, grupki mezczyzn leniwie jak ja obserwujacych przechodniow... Codziennosc... Wszedzie taka sama... Barwna... I odnajdywac w gestach, zachowaniach, pospiechu, powolnosci i zamysleniu innych... siebie... Ciezko powiedziec co tez jest tu popiolem a co diamentem: Cudowne




















renesansowe koscioly, zbudowane na rownie imponujacych inkaskich fundamentach... Kolejne barbarzynstwo w imie religii... Jedyne wojny jakie istanialy na swiecie to w imie religii, etnicznosci lub w imie pieniadza (kto ma pieniadz ten ma wladze)... Ameryka Poludniowa dosc dokladnie w przeciwienstwie do Afryki zasymilowala sie z katolicyzmem... Stal sie wspolnym mianownikiem wszystkich krajow, wiec wojen religijnych tu juz nie bedzie... W historii przewazaly tu wojny o saletre, miedz, dostep do oceanu. Boliwia i Peru przy okazji przegraly wszystko co bylo do przegrania... Ok, i jeszcze jedna wojna, falklandzka, o dume narodowaArgentynczykow... Chrzescijanstwo jest stalym elementem tutejszej kultury, z kultem Matki Boskiej rozbudowanym w kolorowe procesje... Z przystrajaniem samochodow w kwiaty i swieceniu ich co niedziela przed kosciolem... Pod tym wzgledem spoleczenswo wydaje sie byc jednolite choc czasami w bogatym zdobieniu katedr odnalezc mozna przetrawione miejscowewierzenia (swiety Jerzy o sylwece Tupaca Amaru walczacy z indianskim stworem)
Agua Calientes. Machu Picchu. Kapitalizm dotarl tu i zaczarowane ceny dostepnosci Machu Picchu mierza sie w dolarach jakie trzeba wydac na pociag - jedyny srodek jakim mozna dostac sie do Aguas Calientes u podnoza Machu. Ceny dla nieindianskich korzystaczy z ciufci to 48 USD w jedna strone. Kupienie biletu na nastepny dzien z Cusco graniczy z cudem (byly za 4 dni plus ok 2h stania w kolejce - za 4 dni to ja musze byc w Santiago 40h jazdy autobusem stad). Metoda na Polaka jakakolwiek by byla nie dziala bo wejscia na stacje strzega uzbrojone oddzialy policji sprawdzajacej nawet paszporty. Dziwny ten kapitalizm z 350tys miasta Cusco sa tylko 2 pociagi a z niedalekiej miesciny Ollaytaytambo 6 pociagow za 31 USD w nieograniczonej ilosci od reki. W kazdym razie dotarlem... I miescina Aguas Calientes urzekla mnie na trzy dni swoja szklarskoporebskoscia. Gorace zrodla, partie szachow z Ronim wlascicielem knajpki, wygrany obiad, przegrane pisco sour (pisco z bialkiem jajka), waskie strome uliczki.
Jednak zamiast zwiedzac kamienie postawione przez Inkow na Machu, tym bardziej, ze pogoda nie zachwycila,


wdalismy sie w dyskusje z poznanym Koreanczykiem (powtarzajacym w kolko Me stupid Korean Khang, kto mi kazal tu sie wdrapywac) i Amerykanka (Haether, project manager od peruwianskich zapor wodnych i tuneli 1 rok w Peru). Wdrapalismy sie na WayanaPicchu i kazdy zrealizowal swoje zobowiazanie. Ja wyciagnalem przemycone wino porto , Amerykanka zapalila cygaro, a Koreanczyk zrobil sobie zdjecie z pluszakiem od swojej corki. I wszyscy sie bawilismy tak... Tylko pluszaka nie udalo sie nam wspolnie uzyc. Ostatecznie Koreanczyk po kilku lykach porto i dymku z Montechristo zgubil droge i dyszac niemilosiernie wszedl raz jeszcze na szczyt, gdy my na dole organizowalismy juz wyprawe ratunkowa... Pociagnal zreszta za soba owczym pedem kilka innych osob... Me Stupid Korean... Usmiech rozjasnil jego twarz jak poprosil o moj aparat i rozbawiony pokazujac zdjecie szczerzyl zeby wykrzykujac: Picture from Berchtesgaden... Rzeczywiscie wlosy mi urosly jakby na bok za bardzo...
W komitywie nie mniejszej spedzilismy wieczor... Pisco sour z zepsutego jajka smierdzacego na odleglosc wystraszylo na tyle nasze zoladki aby przekonac wspolbiesiadnikow, ze najlepsza obrona jest atak. Mocny polski atak... Tak oto odkazilem, odnaleziona gdzies na polce knajpy, Wodka Wyborowa (tak!) amerykansko-koreanskie relacje na tyle, ze Khang byl w stanie zaakceptowac amerykanskie bazy wojskowe w Korei, Haether dwoch palaczy papierosow Inca w jej towarzystwie, a ja cholerne wizy do Stanow (o dzieki Ci chociaz Kanado)...
No ale do Cusco wracac trza, bo samolot z Santiago juz wkrotce... Mali uliczni sprzedawcy czegokolwiek tu sa odmienni niz w Afryce, czy krajach arabskich (nie ma My, friend, best price for you). Choc dziecieca wyobraznia podpowiada ze empatia najlepszym srodkiem zdobycia klienta. Sprzedaja wiec pocztowki, zagaduja, przebrani w stroje indianskie z malymi owieczkami i pieskami pozuja do zdjec. Ten jeden, spotkany rano po przyjezdzie do Cusco z indianskim zakurzonym plecaczkiem i brudnymi rekami, w ktorych niestandardowo trzymal domowa wage, smutno spuscil oczy po moim No gracias. I ta jego niekonwencjonalnosc i moja bezpardonowosc chodzila mi smutno po glowie. Nie przypuszczalem, ze w nocy, gdy bede czekac na autobus juz do Arica w Chile, ten sam spotkany wczesniej chlopak, lapczywie bedzie wcinal moje ciastko z kremem popijajac herbata. Caly dzien chodzil bidok z ta waga po miescie. Bus terminal byl na jego przeciwleglym krancu. Wazac moje corazon, jak powiedziala Sylvia zza baru, na swojej wadze mierzyl nas wesolym, ale zmeczonym spojrzeniem. Poczulem sie lzejszy...
P.S. Waze 70 kg

1 komentarz:

doopa pisze...

JEEEZZZ, czy jak napiszę po raz 3ci, to szanowny Pan komputer nie dostanie rozwolnienia?! Świnek nie żremy, a głaszczemy, Amerykanek nie lubimy wcale i w ogóle, w przeciwieństwie do fryzjerów ;P