niedziela, 30 marca 2008

Tahiti, Moorea - Polinezja Francuska

Z wyspami juz tak jest, latwiej sie na nie dostac niz z nich wyjechac. Jeszcze wspomnienie z Easter Island. Spotkalem w moim przekonaniu dwoch najszczesliwszych ludzi na wyspie. Spoznili sie na samolot z Wyspy Wielkanocnej. Bilety dookola swiata maja to do siebie, ze w samolocie zarezerwowane sa tylko trzy, cztery miejsca dla takich travellersow. Nastepny lot jaki udalo im sie znalezc jest za dwa miesiace. Mieszkaja dalej na campie Mihinoa i stawiaja bungalowy w zamian za spanie. Yoshi szczesciarzu...
No i dotarlem na Tahiti w lany poniedzialek. I myslalem ze swiatecznie juz nie bedzie... Ucieklem z zasmrodzonego, pelnego dziwek portowego Papeete na Moorea, wyspe najblizsza Tahiti... I pomyslalem najpierw ze mam pecha... 3 godziny lapania stopa w upale, a potem regularne dwugodzinne oberwanie chmury... Dobrze ze to tylko tradycji stalo sie zadosc i byl to jedyny deszcz przez wszystkie dni... Ale za to jaki... Smigus Dyngusowy...
Jakze odmienna od Wielkanocnej jest French Polynesia. Miejsce wypudrowanych Francuzow spedzajacych swoje wakacje na wyspach, z nosami w gorze na piaszczystych plazach, zarezerwowanych glownie dla nich i drogich hoteli. Zero usmiechu i ich bonzur wymuszone przez moje... Moze sa tacy skwasniali przez ceny... Tu naprawde towaru trzeba szukac na najnizszej polce... Ze wzgledu na to ze w Polinezji nie placi sie podatkow wszystko ujete jest w prices... Ale wystarczy zrezygnowac na chwile z bialego piasku i blekitnych lagun i wybrac sie wglab wyspy, w doliny, w rownie fotogeniczne miejsca, posrod szczytow dochodzacych do 2200 m (bezwglednej) aby spotkac prawdziwych miejscowych... Usmiechnietych, z kwiatem za uchem, z tatuazami na calym ciele... Swojskich cieplych... Trafilem na probe tanca i spiewu calej osady ... Taka probe, ktora poprzedza pozniejszy pokaz dla turystow, gdzies w miescie...Pieeeekne...



Oczywiscie miec takie szczyty nad soba i nie sprobowac wejsc... Pierwszego dnia 3 godzinny spacer w spiekocie i dotarlem najwyzej tylko do 250 m npm. Miejscowy skwitowal to: a nie prosciej jest isc na plaze... No ale jak sie pali przez caly dzien gandzie to w ich sytuacji juz tylko mozna isc na plaze... Mnie pozostalo uzupelnic plyny i ogolocilem cala palme pod ktora rozbilem namiot z kokosow...Przez reszte pobytu juz tylko plaza byla...I dalsze uzupelnianie plynow wszelakich... I nurkowanie i rekiny i plaszczki i kolorowe i koralowe cudactwa rozne... Ciezko jest przezyc na plazy... Mozna sie zanudzic na smierc...


I jezyk polski Sylwii i Pawla zaslyszany przy zachodzie slonca jakos tak wyrownal moja niechec do tego miejsca i juz bylo tylko ok... Wroclawskie Ziomy zycze Wam nie tylko szesciomiesiaca miodowego... Zycze Wam calego zycia...

W sumie to bylo slowiansko. Slowak Pawel z Liptovskiego Mikulasa po rewolucji 68 zaczal leczyc Kanadyjczykow... Ale dusza wyla za Tatrami i kazal opowiadac sobie jak tam teraz jest... Wiec poznawalismy nasze wspolne sciezki... I nie chcial mnie wypuscic bez przyrzeczenia, ze odwiedze jego i jego zone w Kanadzie i pojdziemy w Rocky Mountains. Przyrzeklem z dzika przyjemnoscia... Z odlotem na szczescie nie mailem klopotow... Ale... Jestem na kolejnej wyspie... Pozdrawiam z Nowej Zelandii... Wypozyczylem samochod i jutro ruszam w gejzerlandie...





czwartek, 27 marca 2008

Wyspa Wielkanocna - Wish You Were Here

Niewyobrazalnosc tego miejsca polega na tym, ze to nie tylko te tajemnicze monumenty Mohai i Ahu. To krajobraz i przede wszystkim ludzie. Otwarci, usmiechnieci. Zalogowalem sie na campingu, jedynym na wyspie, skupil wiec on wszelkiej masci backpacersow ze wsiech stran mira zwlaszcza ze jest najtansza opcja spania. Wyspa do tanich nie nalezy. Ale to dobrze bo wkrotce zamienilaby sie w swoista Ibize. Kilkaset domow w Hanga Roa, kilka w interiorze, poza tym przestrzenie nakropione wulkanicznymi stozkami. Brzegi z wulkanicznymi klifami i skalami powoduja, ze fale oceanu kreuja tu spektakularne widowisko. Dwu, trzymetrowe zwaly wody zalamuja sie z hukiem 15 metrow od mojego namiotu... Darmowe przedstawienie...
Juz w samolocie skompletowalismy zaloge Belg Gaultiere, Niemka Niki. Na campie dolaczyl drugi Belg, Niemiec i drugi Polak Grzegorz. Sniadanie wielkanocne zapowiadalo sie internaconalnie...
Na kazdym kroku na wyspie spotykasz wyrazy goscinnosci... Idziesz do sklepu, ludzie sami zatrzymuja sie by podwiezc. Jak juz wsiadziesz , tak od serca dostajesz butelke wody... Wszystko z usmiechem, niewymuszone, normalne... I bedzie tak dlugo, bo sama kultura jest dosc zamknieta na ludzi z zewnatrz... Spotkalem moze jedno mieszane malzestwo...
Pierwszego dnia wynajetym samochodem objezdzilismy wszystkie wazniejsze monumenty i zachcialo nam sie ryby. Postanowilismy kupic w jednym z samotnych nabrzeznych rybackich domkow... Ryby nam nie sprzedali, od razu zaprosili na kolacje - polmetrowa barakuda, wino opowiesci, miejscowe wierzenia, drzewko marihuany wyciagniete przez Ramona gospodarza... Wszystko w blaskach ogarka z wieprzowego loju... I ksiezyc w pelni oswietlajacy ocean i fale bijace o brzeg i ognisko palace sie w poblizu...Poczulismy sie swojsko, czarodziejsko...
Wyspa ma w obwodzie ok 60 km... Wiekszosc turystow ogranicza sie do przejechania jeepem wokol po asfaltowych drogach laczacych glowne atrakcje... Ja wybralem sie na przelaj na najwyzszy wulkan przez laki, pagorki, stada koni w upale, potem w kierunku jedynej piaszczystej plazy na wyspie w Anakenie. Bezcenna kapiel po 5 godzinach maszerowania...
W Wielka Sobote rezurekcja na nowoczesny sposob w miejscowej dyskotece w lokalnych rytmach... W efekcie misternie przygotowywane sniadanie wielkanocne zostalo zjedzone przez dwoch Polakow, bo jeden Belg sie gdzies zagubil, a Niemka o 5 rano wybyla na koniach wglab wyspy z poznanym chlopakiem Rapa Nui i wrocila nazajutrz po poludniu... Wiec zjedlismy sami te wszystkie jajka...
Pisze to juz z Polinezji, ktora jest duza, wilkomiejska i nieporownywalna. Na pewno nie lepsza... Wiecej relacji z tanszych miejsc (Auckland za dni kilka)...

piątek, 21 marca 2008

Zyczenia z Wyspy na Wielkanoc


Iorana Rapa Nui. Czesc Rapa Nui..Iorana i Wam... Dzis krotko, bo Wielki Piatek i nie tylko zoladek trzeba oszczedzac. Dla Was wszystkich zyczenia swiateczne z Wyspy Wielkanocnej. Mial byc film ale przy tej predkosci netu ladowalbym go do mojego odlotu...



Na razie nie mam slow na to aby okreslic jak jest tu cudownie. I jacy cudowni sa ludzie... Dzisiaj zdobylem swoja Golgote w niesamowitym upale najwyzszy wulkan Wyspy, tak sobie postanowilem, ze na czczo... Z planowanych 5 godzin zrobilo sie 10, bo przeszedlem cala wyspe wzdluz... Mam nadzieje, ze do niedzieli zmarchwychwstane... Jajka, zakupione, pisanki zrobione... Jestem po ostatniej wieczerzy wczorajszej ze zlowionej barakudy i wina... W niedziele msza o 9.00. Wam wszystkim przezyc, nie tylko transcendentych, podczas tych Swiat zycze... Wielu zajaczkow, duzych jaj i wszystkiego naj...

poniedziałek, 17 marca 2008

America del Sur - to juz jest koniec

Arica w Chile byla takim pierwszym cieplym postojem po niedogodnosciach gor Peru i Boliwii wiec z nieukrywanym zapalem wykorzystalem Pacyfik z wszystkimi jego slonecznymi plusami... Spadalem szybko z polnocy z Arica do Santiago... Ograniczal mnie tylko Newton, kontrole antynarkotykowe busa i jego szybkosc... Tym razem po prawej stronie lazienka (Ocean Calm Down) po lewej kuchenka... Pustynia Atacama...
Myslalem ze nie lubie wielkich miast, ale po tym calym pospiechu, zimnie , wilgoci, wietrze, wylanej do plecaka benzynie, smierdzacych rzeczach pomieszanych z yerba mate w plecaku z domieszka kawy, ktora tez mi sie rozsypala... Wiec w ostatnich dniach wygladalo to juz wszystko tragicznie... Polubilem Santiago de Chile za slonce... Upal... Choc juz zaczyna sie jesien i widac pierwsze liscie pozolkle spadajace z topoli... Tak duzo tu topoli... Nawet wiecej niz w Patagonii... Polubilem Santiago za pralnie ktora poddala recyclingowi cale to niemilosiernie skisniete w plecaku talatajstwo... Polubilem Santiago za leniwe popoludnie przebiezone ulicami skapanymi w pomaranczowych resztkach slonca... No rush, no hurry, just walking... Zadnych busow, przesiadek, szybkich decyzji... Z hostelu Sammy gdzie sie zalogowalem idzie sie przez miasteczko uniwersyteckie do centrum... Jak trafic do centrum z zamknietymi oczyma... Niesposob przejsc tedy zachowujac sie normalnie... Kazdy facet wie co mam na mysli... Wiec dalem bieg piaty i przebieglem szybko przez te zgraje studentek(ow)... I zgrzalem sie niemilosiernie... I nie bylo Chille out... Po drodze dom ,w ktorym mieszkal Allende... http://en.wikipedia.org/wiki/Salvador_Allende Wydaje sie, ze wyrasta on tutaj na chilijskiego odpowiednika Che... Z drugiej strony chyba, gdyby nie Pinochet, to Chile wygladaloby odmiennie... Bardziej argentynsko nieodpowiedzialnie...Troche dziwi to umilowanie dla socjalizmu, te wszechobecne portrety, pomniki z data 1973... Ale to inna para kaloszy... Pinochet nadal chyba temu krajowi ten odmienny charakter w Ameryce Poludniowej i to sie czuje... Porzadek... Lad... W pewnym stopniu pewnie nadany przez niemieckich przybyszy, ale kultywowany w czystosci ulic, kilkukrotnym zastanowieniem nad wywaleniem niedopalka na chodnik, zachowaniach policji, patroli, kontroli (dlatego podroz z Arica na granicy z Peru do Santiago trwa 28h, 3 kontrole po drodze z wybebeszaniem bagazy itp. a ja i tak nie mam zadnych narkotykow tylko cukierki z koka, ktore trzymam na Nepal bo mi pomagaly na wysokosci). Z jednej strony czlowiek czuje sie tu bezpiecznie, z drugiej irytuja go naruszajace wolnosc prosby, chociazby o pokazanie paszportu przy placeniu karta w supermarkecie... Nie mam, no comprendo... Taki kontrolowany liberalizm... Czy zaczyna sie, czy konczy wtedy gdy jak rzekl Toqueville nie ma tolerancji dla wrogow tolerancjii ...
I przchodzac przez to miasteczko uniwersyteckie, naraz zobaczylem Chrystusa na drzewie krzyczacego komiksowym dymkiem: Semana Grande... Tak, nawet nie zanotowalem ze zaczal sie... Ten tydzien... Wielki... Jedno kuszenie juz przeszedlem (przebieglem) z zamknietymi oczyma)... Nie bylo gory, nie bylo oliwek, Judasza takze (a swoje 30 srebrnikow wydalem in advance). Odnalazlem wiec gore najwyzsza w Santiago, 450m, zawierajaca park, zoo, i inne atrakcje na sobie, na ktora wjezdza kolejka i w ramch zobowiazania wszedlem na nia, zamiast bilet wykupic jak kazdy normalny... W ramach postanowienia... Wszedlem by oddac sie kontemplacji miasta z wysokosci... Subiektywnie moim 33 letnim umyslem i cialem - jakos tak komparatystycznie biblijnie to sobie ujalem... Na szczycie zamiast gaju oliwnego Matka stala Wielka, ktora przeciez jest tylko jedna... I saczylo sie Ave Maria... I zrobilo to na mnie wrazenie...Wiec kolejne zobowiazanie wypelnic chcialem i podjalem telefoniczna rozmowe z krajem... Ale tym razem ona, matka, nie podjela... Telefonu w Katowicach... Chyba siedzi z tylu... I znow sie zgrzalem sie niemilosiernie podchodzac w tym upale... I znow poddany zostalem kuszeniu... No bo jak po godzinnym marszu w upale nie wskoczyc do basenu, ktory mapka pokazuje na wyciagniecie reki prawie jest... Jest, jeszcze jeden zakrecik, dwa schodki, trzy przyspieszone wdechy i wydechy... I... Jest...Jest...Kurwa...Jeeest... ZAMKNIETY... No Kurwa...Mac... A jak kuszacy swoja zimna blekitnozielona woda... No jak tu nie wskoczyc... Nie ochlodzic sie... Jak tu nie przeskoczyc plotu... Jak nie znalezc sie w wodzie, w ktorej tylko liscie plywajace niesmiale oznajmiaja, ze nie jestes sam ... Bedzie kiedy taka druga okazja... Jak tu nago nie wymoczyc sie w czyms takim... Skuszony... Zostalem tym razem... Catch a day... I bylo to cos... Zycie jest teatrem...Zal wyjezdzac, za krotko to zaplanowalem w America del Sur... Ale Wyspa Wielkanocna czekajaca jest na mnie niezmiennie i niezmiernie. Jak i ceny na niej... Wiec supermercado wzbogacil sie o 9.900 Chilijskich peso (20 USD) swiatecznych zakupow... Zadowolony z ciezkim plecakiem otwarlem podwoje hostelu majac jedno tylko na mysli... Spakowac wyprane rzeczy, zachwycic sie swiezoscia plecaka i wyciagnac ostatnia nieuzywana czysta koszule... Biala... Made by Smiths... Nieuzywana, nie znaczy niewygnieciona... Pozyczylem zelazko, przygotowalem wszystko zeby tym razem w podrozy wygladac rzeczywiscie jak mlody bog... Wlaczylem se to pieprzone elektryczne urzadzenie i wylaczylem tym samym prad na 2h w hostelu... Jakas ekipa przyjechala, cos tam dlubali i wydlubali... Przez caly czas krylem sie w ciemnosciach, zeby mnie uzytkownicy internetu nie zakatowali... Jak bylo Ameryce Poludniowej... ELEKTRYCZNIE...
P.S Do Wielkiego Piatku pije tylko wode, chodze boso i leze krzyzem... na wyspie...

piątek, 14 marca 2008

Peru, Cusco, Machu Picchu,

Cusco. Bus wyladowal w Cusco o 3.00. Bynajmniej nie jest to godzina nieodpowiednia jak na to miasto... Rynek pelen rozbawionych Angoli. Jakbym byl w Krakowie a nie w Peru... I wlasnie tak tu jest... Indianskie kolorowe ulice, ludzie handlujacy wszystkim i wszedzie, staruszki sprzedajace kukurydze, pucybuci na kazdym rogu i dzieci w kolorowych strojach przygotowane do zrobienia zdjecia lub sprzedajace co popadnie i stare indianki z lamami (zdjecie 1 sol, jak misie z goralem na Kropowkach) i normalny cykl zycia duzego miasta (350tys), samochody, riksze, traffico etc . No ale to cena bycia w najpopularniejszym miejscu w Peru... W tlumie miejscowych lawiruje drugi, internacjonalny tlum mlodziezy uczacej sie tu hiszpanskiego (najpopularniejsze miejsce w Peru), backpackersow i tych chcacych sie wyszalec (disco, pisco, latam nisko)... I wszelkiej masci emerytow jezdzacych po miescie ze zorganizowanymi turami... Generalnie delikatnie cepeliadowo... Z drugiej strony wystarczy odejsc od glownego Plaza de Armas z hiszpanskimi kruzgankami 0 kilka przecznic i przysiasc w ktorejs z tanich jadlodajni (pieczona swinka morska v lama z kasza i kukurydza za 2 USD) i juz wsiakasz powoli w miejscowy realny rytm... Lubie tu, czesto nie mogac wejsc w hiszpanskojezyczny swiat fonii, przestawic sie na wizje i chlonac wzrokiem kazda przechodzaca osobe, grupki mezczyzn leniwie jak ja obserwujacych przechodniow... Codziennosc... Wszedzie taka sama... Barwna... I odnajdywac w gestach, zachowaniach, pospiechu, powolnosci i zamysleniu innych... siebie... Ciezko powiedziec co tez jest tu popiolem a co diamentem: Cudowne




















renesansowe koscioly, zbudowane na rownie imponujacych inkaskich fundamentach... Kolejne barbarzynstwo w imie religii... Jedyne wojny jakie istanialy na swiecie to w imie religii, etnicznosci lub w imie pieniadza (kto ma pieniadz ten ma wladze)... Ameryka Poludniowa dosc dokladnie w przeciwienstwie do Afryki zasymilowala sie z katolicyzmem... Stal sie wspolnym mianownikiem wszystkich krajow, wiec wojen religijnych tu juz nie bedzie... W historii przewazaly tu wojny o saletre, miedz, dostep do oceanu. Boliwia i Peru przy okazji przegraly wszystko co bylo do przegrania... Ok, i jeszcze jedna wojna, falklandzka, o dume narodowaArgentynczykow... Chrzescijanstwo jest stalym elementem tutejszej kultury, z kultem Matki Boskiej rozbudowanym w kolorowe procesje... Z przystrajaniem samochodow w kwiaty i swieceniu ich co niedziela przed kosciolem... Pod tym wzgledem spoleczenswo wydaje sie byc jednolite choc czasami w bogatym zdobieniu katedr odnalezc mozna przetrawione miejscowewierzenia (swiety Jerzy o sylwece Tupaca Amaru walczacy z indianskim stworem)
Agua Calientes. Machu Picchu. Kapitalizm dotarl tu i zaczarowane ceny dostepnosci Machu Picchu mierza sie w dolarach jakie trzeba wydac na pociag - jedyny srodek jakim mozna dostac sie do Aguas Calientes u podnoza Machu. Ceny dla nieindianskich korzystaczy z ciufci to 48 USD w jedna strone. Kupienie biletu na nastepny dzien z Cusco graniczy z cudem (byly za 4 dni plus ok 2h stania w kolejce - za 4 dni to ja musze byc w Santiago 40h jazdy autobusem stad). Metoda na Polaka jakakolwiek by byla nie dziala bo wejscia na stacje strzega uzbrojone oddzialy policji sprawdzajacej nawet paszporty. Dziwny ten kapitalizm z 350tys miasta Cusco sa tylko 2 pociagi a z niedalekiej miesciny Ollaytaytambo 6 pociagow za 31 USD w nieograniczonej ilosci od reki. W kazdym razie dotarlem... I miescina Aguas Calientes urzekla mnie na trzy dni swoja szklarskoporebskoscia. Gorace zrodla, partie szachow z Ronim wlascicielem knajpki, wygrany obiad, przegrane pisco sour (pisco z bialkiem jajka), waskie strome uliczki.
Jednak zamiast zwiedzac kamienie postawione przez Inkow na Machu, tym bardziej, ze pogoda nie zachwycila,


wdalismy sie w dyskusje z poznanym Koreanczykiem (powtarzajacym w kolko Me stupid Korean Khang, kto mi kazal tu sie wdrapywac) i Amerykanka (Haether, project manager od peruwianskich zapor wodnych i tuneli 1 rok w Peru). Wdrapalismy sie na WayanaPicchu i kazdy zrealizowal swoje zobowiazanie. Ja wyciagnalem przemycone wino porto , Amerykanka zapalila cygaro, a Koreanczyk zrobil sobie zdjecie z pluszakiem od swojej corki. I wszyscy sie bawilismy tak... Tylko pluszaka nie udalo sie nam wspolnie uzyc. Ostatecznie Koreanczyk po kilku lykach porto i dymku z Montechristo zgubil droge i dyszac niemilosiernie wszedl raz jeszcze na szczyt, gdy my na dole organizowalismy juz wyprawe ratunkowa... Pociagnal zreszta za soba owczym pedem kilka innych osob... Me Stupid Korean... Usmiech rozjasnil jego twarz jak poprosil o moj aparat i rozbawiony pokazujac zdjecie szczerzyl zeby wykrzykujac: Picture from Berchtesgaden... Rzeczywiscie wlosy mi urosly jakby na bok za bardzo...
W komitywie nie mniejszej spedzilismy wieczor... Pisco sour z zepsutego jajka smierdzacego na odleglosc wystraszylo na tyle nasze zoladki aby przekonac wspolbiesiadnikow, ze najlepsza obrona jest atak. Mocny polski atak... Tak oto odkazilem, odnaleziona gdzies na polce knajpy, Wodka Wyborowa (tak!) amerykansko-koreanskie relacje na tyle, ze Khang byl w stanie zaakceptowac amerykanskie bazy wojskowe w Korei, Haether dwoch palaczy papierosow Inca w jej towarzystwie, a ja cholerne wizy do Stanow (o dzieki Ci chociaz Kanado)...
No ale do Cusco wracac trza, bo samolot z Santiago juz wkrotce... Mali uliczni sprzedawcy czegokolwiek tu sa odmienni niz w Afryce, czy krajach arabskich (nie ma My, friend, best price for you). Choc dziecieca wyobraznia podpowiada ze empatia najlepszym srodkiem zdobycia klienta. Sprzedaja wiec pocztowki, zagaduja, przebrani w stroje indianskie z malymi owieczkami i pieskami pozuja do zdjec. Ten jeden, spotkany rano po przyjezdzie do Cusco z indianskim zakurzonym plecaczkiem i brudnymi rekami, w ktorych niestandardowo trzymal domowa wage, smutno spuscil oczy po moim No gracias. I ta jego niekonwencjonalnosc i moja bezpardonowosc chodzila mi smutno po glowie. Nie przypuszczalem, ze w nocy, gdy bede czekac na autobus juz do Arica w Chile, ten sam spotkany wczesniej chlopak, lapczywie bedzie wcinal moje ciastko z kremem popijajac herbata. Caly dzien chodzil bidok z ta waga po miescie. Bus terminal byl na jego przeciwleglym krancu. Wazac moje corazon, jak powiedziala Sylvia zza baru, na swojej wadze mierzyl nas wesolym, ale zmeczonym spojrzeniem. Poczulem sie lzejszy...
P.S. Waze 70 kg

sobota, 8 marca 2008

Yo Boliviajo - Salar de Uyuni, Titicaca

Yo viajo en Bolivia e estudijo espanol. Nie wiem czy dobrze ale robie postepy... W kazdym razie metoda prob i bledow dotarlem do Uyuni w Boliwii. Jeszcze mnie tak w busie nie wytrzeslo. Na tym odcinku dziura goni dziure w niewyasfaltowanej drodze, o spaniu nie ma mowy. Jest pora deszczowa i zastanawialem sie kiedy podrozowac jest lepiej, czy wtedy gdy musisz wysiasc z autobusu i przepychac go przez zatorowana blotem droge, czy tez wtedy gdy kurz wciska sie w kazdy zakamarek twego ciala. Chyba wole przepychac autobus. Mimo pory deszczowej kurz byl wszechobecny, deszczu jak na lekarstwo... No ale dzieki temu dotarlem szybciej do Uyuni - deszcz potrafi przedluzyc podroz z 8 do 12 godzin. Miasto jak miasto, na bazie szachownicy z melonikami Bolivianek znikajacymi w tlumie...

Tozsamosc.
Nieodparcie nasuwal mi sie obraz z nie tak dawnych lat gdy slaskie Omy w ludowych strojach szly na niedzielno msza. Nie ma juz blekitnych spodnic na Slasku. Tak i tu meloniki znikaja w tlumie unisexowo ubranej mlodziezy... Czym jest zatem nasza tozsamosc? Tym co sami sobie narzucimy... czy tym co ktos nam... I nadal zadaje sobie to pytanie bedac juz w Cusco, stolicy Inkow, gdzie inkaskie budowle rozmieniono na drobne wznoszac z ich kamieni kilkanascie kosciolow i wysluchawszy mszy w jezyku Quechua.



Salar.Ale jesli ktos pytal co zrobilo na mnie wrazenie to wlasnie te 12tys km kw soli wrzuconej tafla niedaleko Uyuni miedzy wierzcholki Andow na wysokosci 3800m. Zawsze jest jakies niestety, dotrzec mozna tam tylko z wykupionym tourem... A ze towarzyszy nie wybierasz to dostalem sie do dzipa razem z 3 rozentuzjazmowanymi Angielkami. Ko, ko, ko... Slow super, fantastic, ridiculous, extra nie akceptuje juz. Dzien Swira. Tylko nie wiem, moze ja jestem jak Adas Miauczynski juz... Czy panowie musza tym mlotem tak od rana nap... A moze to dalszy ciag rozdraaznienia wysokosciowego... Wlaczylem empetrzi... Marley to rowny gosc...No cry... Za oknem biel soli rowna sie z horyzontem, blednik szaleje. Cudowne wrazenie. Jak na nartach we mgle...



Boliwia ma wszystko naj... Najwieksze solnisko swiata, najukochanszego prezydenta (potrety Evo Moralesa wisza wszedzie, na kazdym wolnym kawalku muru wymalowane hasla Evo Presidente) wprowadzajacego indianski socjalizm, najwyzej polozone miasto Potosi, najwyzej polozone zeglowne jezioro swiata.
Titicaca. Zatrzymalem sie w Copacabana nad jeziorem swiadomie rezygnujac z peruwianskiego Puno. Male nieskazone miasteczko, bijace dawnym rytmem, ze swiniakami biegajacymi po ulicach. I stara Indianka na brzegu ze swoja lama, przy ktorej usiadlem ogladajac zachod slonca, ja wyciagnalem czekolade, ona liscie koki do zucia, i bez slow doszlismy do porozumienia w handlu wymiennym. Naprawde to dziala... Kupilem wiec sobie dnia nastepnego w tutejszym spozywczaku towar w postaci ciasteczek z koka oraz tofikow ciagutkow z tymze materialem co skutecznie odstraszylo bol glowy...


Zeglowne, zeglowne, ale nie dla wszystkich. Szanowny wlasciciel osprzetu plywajacego owszem zaproponowal mi labedzie- rowerki wodne, ale zaglowki dac nie chcial samemu, niepewnemu. Wicie, rozumicie... Coz kajak tez dobry. Przeslalomowalem wsrod labedzi, ale... wyplynalem poza bojke, zawrocili gwizdkami... Dla zrownowazenia zepsutego nastroju pokazalem wszystkim jezyk... Tylko gdzies tam sie w oddali gaflowy zagiel bieli... Na plywajace wyspy indian nie wystarczylo mi czasu...

Nie szkodzi. Gdy w podrozy zalujesz miejsc ktorych nie widziales nie masz satysfakcji z tego co juz ogladasz...

czwartek, 6 marca 2008

Speedy Gonzales

Przez ostatnie dni bawilem sie w Speedy Gonzalesa. Przeliczylem dni do odlotu z Santiago i okazalo sie ze.... jak chce byc dluzej w Boliwii i Peru... to musze przyspieszyc... Dlatego tez niczym Speedy w Tour de France opuszczlem niekoniecznie umilowane przeze mnie duze skupiska ludzi, zaliczajac w nich tylko kilkugodzinne lotne premie... Wiec z Chiloe bus do Santiago de Chile, w Santiago przesiadka do Mendozy, w Mendozie nocny bus do Salty, z Salty zaraz nocny bus na granice boliwijska do La Quiaca (tutaj juz gorskie premie). Niestety mety nie da sie przejechac bo w Boliwii jest 2h roznica czasowa wiec mialem przymusowy postoj na granicy. Z Indianami opatulonymi w koce i melonikami na glowach. Granica czynna od godziny 5.00, szkoda ze czasu boliwijskiego. Wedlug argentynskiego juz jest piata. Cholerne 360 stopni Ziemi. I cholerne 5 stopni Celsjusza. Ulozylem sie w spiworze wsrod boliwijskich kocy z alpaki. Sadzac po mojej trzesawce i braku jakichkolwiek oznak wychlodzenia u miejscowych Malachowski powinien szyc ciuchy z boliwijskiej welny z lamy. Chyba ze miejscowi walcza z chlodem inaczej: http://news.bbc.co.uk/2/hi/americas/7280906.stm . Jeszcze tylko 8 godzin w busie z Villazon przez tereny jak wyciete z westernow... I teraz pisze z Uyuni w Boliwii. Tylko zamiast zoltej koszulki lidera mam zolte oczy ze zmeczenia na dodatek ta wysokosc w tak szybkim czasie osiagnieta - bylo nie bylo 3600 - wiec klupie mi troche w glowie. Wow. No ale teraz tu moge odpoczac ... Zostaje tu bo jest cudnie... Zdjec kilka z zycia miast argentynskich widzianych w przelocie... Salar de Uyuni - najwieksze wyschniete slone jezioro swiata - w nastepnym poscie...