poniedziałek, 17 marca 2008

America del Sur - to juz jest koniec

Arica w Chile byla takim pierwszym cieplym postojem po niedogodnosciach gor Peru i Boliwii wiec z nieukrywanym zapalem wykorzystalem Pacyfik z wszystkimi jego slonecznymi plusami... Spadalem szybko z polnocy z Arica do Santiago... Ograniczal mnie tylko Newton, kontrole antynarkotykowe busa i jego szybkosc... Tym razem po prawej stronie lazienka (Ocean Calm Down) po lewej kuchenka... Pustynia Atacama...
Myslalem ze nie lubie wielkich miast, ale po tym calym pospiechu, zimnie , wilgoci, wietrze, wylanej do plecaka benzynie, smierdzacych rzeczach pomieszanych z yerba mate w plecaku z domieszka kawy, ktora tez mi sie rozsypala... Wiec w ostatnich dniach wygladalo to juz wszystko tragicznie... Polubilem Santiago de Chile za slonce... Upal... Choc juz zaczyna sie jesien i widac pierwsze liscie pozolkle spadajace z topoli... Tak duzo tu topoli... Nawet wiecej niz w Patagonii... Polubilem Santiago za pralnie ktora poddala recyclingowi cale to niemilosiernie skisniete w plecaku talatajstwo... Polubilem Santiago za leniwe popoludnie przebiezone ulicami skapanymi w pomaranczowych resztkach slonca... No rush, no hurry, just walking... Zadnych busow, przesiadek, szybkich decyzji... Z hostelu Sammy gdzie sie zalogowalem idzie sie przez miasteczko uniwersyteckie do centrum... Jak trafic do centrum z zamknietymi oczyma... Niesposob przejsc tedy zachowujac sie normalnie... Kazdy facet wie co mam na mysli... Wiec dalem bieg piaty i przebieglem szybko przez te zgraje studentek(ow)... I zgrzalem sie niemilosiernie... I nie bylo Chille out... Po drodze dom ,w ktorym mieszkal Allende... http://en.wikipedia.org/wiki/Salvador_Allende Wydaje sie, ze wyrasta on tutaj na chilijskiego odpowiednika Che... Z drugiej strony chyba, gdyby nie Pinochet, to Chile wygladaloby odmiennie... Bardziej argentynsko nieodpowiedzialnie...Troche dziwi to umilowanie dla socjalizmu, te wszechobecne portrety, pomniki z data 1973... Ale to inna para kaloszy... Pinochet nadal chyba temu krajowi ten odmienny charakter w Ameryce Poludniowej i to sie czuje... Porzadek... Lad... W pewnym stopniu pewnie nadany przez niemieckich przybyszy, ale kultywowany w czystosci ulic, kilkukrotnym zastanowieniem nad wywaleniem niedopalka na chodnik, zachowaniach policji, patroli, kontroli (dlatego podroz z Arica na granicy z Peru do Santiago trwa 28h, 3 kontrole po drodze z wybebeszaniem bagazy itp. a ja i tak nie mam zadnych narkotykow tylko cukierki z koka, ktore trzymam na Nepal bo mi pomagaly na wysokosci). Z jednej strony czlowiek czuje sie tu bezpiecznie, z drugiej irytuja go naruszajace wolnosc prosby, chociazby o pokazanie paszportu przy placeniu karta w supermarkecie... Nie mam, no comprendo... Taki kontrolowany liberalizm... Czy zaczyna sie, czy konczy wtedy gdy jak rzekl Toqueville nie ma tolerancji dla wrogow tolerancjii ...
I przchodzac przez to miasteczko uniwersyteckie, naraz zobaczylem Chrystusa na drzewie krzyczacego komiksowym dymkiem: Semana Grande... Tak, nawet nie zanotowalem ze zaczal sie... Ten tydzien... Wielki... Jedno kuszenie juz przeszedlem (przebieglem) z zamknietymi oczyma)... Nie bylo gory, nie bylo oliwek, Judasza takze (a swoje 30 srebrnikow wydalem in advance). Odnalazlem wiec gore najwyzsza w Santiago, 450m, zawierajaca park, zoo, i inne atrakcje na sobie, na ktora wjezdza kolejka i w ramch zobowiazania wszedlem na nia, zamiast bilet wykupic jak kazdy normalny... W ramach postanowienia... Wszedlem by oddac sie kontemplacji miasta z wysokosci... Subiektywnie moim 33 letnim umyslem i cialem - jakos tak komparatystycznie biblijnie to sobie ujalem... Na szczycie zamiast gaju oliwnego Matka stala Wielka, ktora przeciez jest tylko jedna... I saczylo sie Ave Maria... I zrobilo to na mnie wrazenie...Wiec kolejne zobowiazanie wypelnic chcialem i podjalem telefoniczna rozmowe z krajem... Ale tym razem ona, matka, nie podjela... Telefonu w Katowicach... Chyba siedzi z tylu... I znow sie zgrzalem sie niemilosiernie podchodzac w tym upale... I znow poddany zostalem kuszeniu... No bo jak po godzinnym marszu w upale nie wskoczyc do basenu, ktory mapka pokazuje na wyciagniecie reki prawie jest... Jest, jeszcze jeden zakrecik, dwa schodki, trzy przyspieszone wdechy i wydechy... I... Jest...Jest...Kurwa...Jeeest... ZAMKNIETY... No Kurwa...Mac... A jak kuszacy swoja zimna blekitnozielona woda... No jak tu nie wskoczyc... Nie ochlodzic sie... Jak tu nie przeskoczyc plotu... Jak nie znalezc sie w wodzie, w ktorej tylko liscie plywajace niesmiale oznajmiaja, ze nie jestes sam ... Bedzie kiedy taka druga okazja... Jak tu nago nie wymoczyc sie w czyms takim... Skuszony... Zostalem tym razem... Catch a day... I bylo to cos... Zycie jest teatrem...Zal wyjezdzac, za krotko to zaplanowalem w America del Sur... Ale Wyspa Wielkanocna czekajaca jest na mnie niezmiennie i niezmiernie. Jak i ceny na niej... Wiec supermercado wzbogacil sie o 9.900 Chilijskich peso (20 USD) swiatecznych zakupow... Zadowolony z ciezkim plecakiem otwarlem podwoje hostelu majac jedno tylko na mysli... Spakowac wyprane rzeczy, zachwycic sie swiezoscia plecaka i wyciagnac ostatnia nieuzywana czysta koszule... Biala... Made by Smiths... Nieuzywana, nie znaczy niewygnieciona... Pozyczylem zelazko, przygotowalem wszystko zeby tym razem w podrozy wygladac rzeczywiscie jak mlody bog... Wlaczylem se to pieprzone elektryczne urzadzenie i wylaczylem tym samym prad na 2h w hostelu... Jakas ekipa przyjechala, cos tam dlubali i wydlubali... Przez caly czas krylem sie w ciemnosciach, zeby mnie uzytkownicy internetu nie zakatowali... Jak bylo Ameryce Poludniowej... ELEKTRYCZNIE...
P.S Do Wielkiego Piatku pije tylko wode, chodze boso i leze krzyzem... na wyspie...

Brak komentarzy: