środa, 4 czerwca 2008

Tajlandia Chiang Mai i Ayyuthai

Problemem Azji jest to, ze nie mozesz sobie wymyslic, wskazac miejsca na mapie, do ktorego dotrzesz na wlasna reke w gorach. Problemem jest brak map i obiektywnej informacji. Wszelkie trekingi opanowaly agencje turystyczne, ktore blokuja wyjscie samemu do gorskich wiosek usmiechem niezrozumienia tematu. Bedac przyzwyczajeni do zabierania na treking panien we flip-flapach zwanymi u nas klapkami patrza na cie jak na stwora ...Dotrzec samemu sie da, ale kosztem straty czasu, ktorego i tak mialem za malo... . A gory wyrastaja juz za murami nad 300 buddyjskimi swiatyniami starego miasta... Podejscie pierwsze... Znalazlem klub wspinaczkowy, gdzie etycznie podpowiedziano mi jakies rozwiazania... Wiec dnia pierwszego na mopliku z wyrysowana trasa do rejonu wspinaczkowego za miastem (Horse Head Rocks 30km) na kierownicy ruszylem najpierw droga wyjazdowa, potem na autobane, potem na druga i to musialo byc juz chyba tam... Ze sie zgubilem... Ale wiatr tak fajnie podwiewal na tym motobajku, ze nie zdawalem sobie sprawy, ze to juz... Stalo sie... A myslalem, ze zgubie sie dopiero w miejscu gdzie mapka wskazywala: a teraz wjedz w lewo w droge szutrowa zaraz za drewniana tablica z napisami po tajsku... W efekcie nie powspinalem sie, ale za to przynajmniej nie lepilem sie caly z upalu...

Ale odechcialo mi sie tracic czas na wlasny dojazd, a w zasadzie brak dojazdu w jakis rejon trekingowy

A czas plynal... No to kupilem ten cholerny trek w tej cholernej agencji... dwudniowy... ze spaniem w wiosce hill tribe'ow... Przewodnik caly czas suszyl biale zeby wybuchajac co chwila ni stad ni z owad szalenczym smiechem z samego wnetrza siebie... Przy kazdej okazji... Jestem Indiana Jones haaaaaaaaaa... Wiec mowilismy do niego Indy co wzbudzalo jego coraz wieksze rechoty... Polish..Haaaaaaaa. Polish.....Haaaaaaaa.....First Polish ja mam na trekkingu... Ile was tam w tym Poland jest, ze ty first Polish u mnie haaaaaaaaaaaaaaa, haaaaaaaaaaaa... Tym razem to jak ryk zabijanego zwierza zabrzmialo w moich uszach bo sie zorientowalem, ze to po prostu Polacy za te wycieczki placic nie chca i se sami w te gory ida... Pewnie... Bo to niemozliwe ze first Polish haaaaaaaaaaaaaaaa. A elefant u was, Polish, haaaaaaaaa taki jest haaaaaaaaaa, co to na nim jedziesz tak, ze zaraz spadniesz haaaaaaaaa... W kazdym razie bylem jedynym, ktorego kraj pochodzenia zostal zapamietany, haaaaaaa... Co wzbudzilo zazdrosc Irlandczykow, ktorych Indy czas caly bral za Angoli... A i sympatie samego Indiego, ktory to juz mnie nie opuszczal,I nauczyl grac w tajskie szachy... wiec spytalem go czy on to mnie w tej wiosce zostawic moze ? U jakiegos wiesniaka w chacie bambusowej? Haaaaaaaaaaaa, jasne haaaaaaaaaa, kup tu tylko piwo dla przyjaciela mojego haaaaaa... Nie zastanawialem sie jak wroce te 80 km do Chiang Mai... Za bardzo jeszcze w glowie graly swierszcze w gorskiej dzungli i chmary swietlikow blyszczace mocniej od gwiazd z poprzedniej nocy... Wyklarowal mi jak zejsc do drogi, tam zlapac moplika z kierowca do drogi glownej, ktora juz do Chiang Mai prosto prowadzi....Byl hardcore, wracalem 7 godzin... Ale to byla najpiekniejsza noc w gorach od bardzo dawna...
Ale za to w hotelu, gdzie zostawilem plecak ktos z niego gwizdnal mi oba przewodniki po Indiach i Nepalu, ktore za ciezko zarobione kiedys 5 USD kupilem w Kambodzy... I sie wyrownuje... Bilansuje... jak jing i jang, niebo i pieklo, Jas i Malgosia :-)

Bezzdjeciowo, bo na karcie ze zdjeciami z trekkingu i strej tajskiej stolicy Ayyuthai zagniezdzil sie wirus... Nie chce myslec jak moge byc zly... Wole myslec jak bede szczesliwy jak ktorys komputer jeszcze dzis w Bangkoku, albo jutro w Kalkucie bedzie laskaw ja odczytac... I aparat zdjecia robic bedzie... Tak jak dzisiaj na Plywajacym Markecie na nowej karcie:





Bangkok - Khao San Road przed burza

Brak komentarzy: