poniedziałek, 19 maja 2008

Delta Mekongu, Wietnam

Zejscie z wytyczonych szlakow, ktore omija Lonely Planet przedkladajac opis ciekawego miejsca nad cala strone poswiecona uciechom Gay&Lesbian nie jest trudne... Trudne okazuje sie dopiero wejscie na te szlaki z powrotem... I nie jest bynajmniej to proba przejscia pola minowego, czy rozbrojenia bomby na czas... Wystarczy w delcie Mekongu wysiasc z busu w Ben Tre zamiast w My Tho... Na przekor wszystkim wietnamskim agencjom, portowym sprzedawczykom i przeplaconym rezerwacjom Mekong postanowilismy zwiedzic sami, wskazujac sobie miejsce palcem na mapie... Pierwsze zderzenie z lingwistyczna rzeczywistoscia pojawilo sie po wyjsciu z busu... Jak to dobrze ze czasem w Wietnamie nie myja samochodow. Droge dojazdowa do jakiegokolwiek hotelu rozrysowalismy taksowkarzowi w schemacie blokowym na tylnej szybie taksowki nie bedac jednak do konca pewni (z pewnoscia jak i sam taksowkarz) co znaczy w wietnamskim polskie slowo ja-ki-kol-wiek... Miejscowy angielski w wykonaniu kazdego napotkanego ograniczal sie bowiem do slow yes lub no wypowiadanych zreszta rownoczesnie... Te slowa klucze przydatne na pewno w relacjach damsko-meskich zamykaly, niestety w tym przypadku wszelkie pole komunikacyjnego manewru... Nasze zamierzenie przebijania sie stad dalej do kambodzanskiej granicy juz na wstepie odbilo sie znakiem zapytania na wietamskiej rozchichotanej twarzy... Ale na razie brnelismy w polskie "jakos bedzie"... I trafilismy w dziesiatke... I zmienilismy zdanie o Wietnamie... I bylismy jedyni biali w sercu zoltego po tysiackroc tylko, wietnamskiego miasteczka... Gdzie podejrzewam nie mowiac nic, bo i tak na nic by sie to zdalo, trafilibysmy do naszego hotelu, bo wiesc gminna sie rozniosla juz... Biali do miasta przyjechali... I palcami wskazywani byli... I poznalismy inna wietnamska twarz, nie skazona checia posiadania za wszelka cene, patrzaca prosto w oczy z ciekawoscia odmiennosci i slowami (przepraszam znaja trzy angielskie) "hallo" wykrzykiwanymi przez miescowe dzieciaki przejezdzajace niby przypadkiem na rowerze...

A ze szczescie nas nie opuszczalo znalazl sie rowniez jeden wlasciciel lodki, ktora po Mekongu Delcie plywajac obnazala jej piekno z kazdym centymetrem pokonywanym w godzine... Piekne piekno... Ale... Dobrze ze chociaz znal angielski... Ale z kolei szkoda, ze nie pojawil sie jak mielismy organizowac nasz wyjazd z miasteczka dalej... Z niezmienionym pierwotnie planem przebijania sie dalej do Chau Doc na granice kambodzanska i stamtad lodzia do Phnom Penh pelni werwy z prostym pytaniem jasnym dla wszystkich: gdzie jest dworzec autobusowy? oczekiwalismy rownie prostej odpowiedzi... Angielska odpowiedz prosta byla rownie co niezrozumiala: Yes, No...


Ok, czyli yes, tak w tamta strone ok bus...?
Yes, No...
Czyli nie w tamta strone, ok, czyli w druga strone,ok, Tak?
Yeees...No...Yes
Ok, i teraz tam do My Tho bus jest stamtad?
Yeees, Nooo, Lodka po Mekong wy chciec moze? Yes?
Nie, No... My chciec do Cambodia... Bus ok w ta strone?
Yees... Wy wziac motobike i lodka Mekong, dobre to byc, wziac
Nie, my chciec My Tho, potem Cantho, potem Cambodia...
Ah yes... Ok
Ok, jak dlugo do Cantho?
Yes, no... Oh, to dalekooooo jest 200km, jest,
Ale jak dlugo jedzie sie...
Yeees... dlugo jest, daleeekooo, daleekooo... Lepiej No... Ja nie byc, ja slyszec daleko jest...
A dworzec autobusowy to w tamta strone?
Yes, No...
Biorac pod uwage powyzsze i przede wszystkim brak czasu na tego typu przebijanie sie... Niestety... Bo ma to urok swoj... Raczkiem wrocilismy w cywilizowany Sajgon
skad busem raczka krokiem dotarlismy do Siem Reap - Cambodia.

Jeszcze z serii: Nie tak dawno w Polsce

Brak komentarzy: